Tuesday, September 30

Verne live czyli w 2 h dookoła świata z podróżą do wnętrza Ziemi gratis

"Next to Harvard"

09/13 09:37 pm
Taka radość, że aż ciężko opisać :) Nic, tylko skakać ;P
Dzień jednak zaczął się stresowo. Dojazd na lotnisko Chicago został zablokowany, ulewne deszcze spowodowane przez Ike'a przemieniły się w rzeczki na ulicach. Kojarzycie z filmów te dosyć charakterystyczne podjazdy pod domy? To właśnie dzięki nim miasto wstając mogło dziś włożyć nogi w kapcie jak zazwyczaj, nie po kostki w wodę.
Żeby było ciekawiej- dojazd zablokowany, loty zaś tylko opóźnione... Trzeba było trochę pojeździć, ale w końcu udało się dotrzeć na miejsce!
Z nudów na lotnisku napisałam do A, który okazał się dla odmiany smażyć w pracy w SC "The Palmetto state", nomen omen. Przewodnik opisuje ten stan jako niezwykle nudny i nieciekawy. Pewnie dlatego przyjęli takie mottao: Dum spiro spero. Mi tam od razu zrobiło się ciekawie!
Massachusetts ma wymyślne hasło: Ense petit placidam sub libertate quietem (Latin: By the sword she seeks peace under liberty). Co mi tam stan, Boston & Cambridge, to jest to! Już sam adres: dom Kompozytora, tylko 10 min od Harvardu!
Oh, ah i w ogóle...
Lecz jak to mawiała Scarlett O'Hara "Tomorrow also is a day"
***
10/02 11:03 am (pojęcia nie mam skąd ten blog bierze czas!)
Z wieczornego spaceru po dziedzińcu Harvarda, zdjęć nie mam. Byłam tak oczarowana, że całą atmosferę chłonęłam w siebie. Nie mam też zdjęć wspaniałych ludzi, którzy uczynili mój pobyt tam tak cudownym! Jak tylko znalazłam się w domu Kompozytora, komitet powitalny zabrał mnie na obiadokolację do wietnamskiej knajpy, gdzie usiłowałam z miernym skutkiem jeść pałeczkami dyskutując przy tym o wpływie "Beoulfa" i innych sag nordyckich na "Władcę Pierścieni" i mnóstwie innych spraw. Żadnego wyobcowania, jakbyśmy się już znali... Szczerze, to przez cały pobyt w US, ani raz nie poczułam się "homesick", wręcz na odwrót- endorfiny 24/7. :)

skrzypcowe opowieści II (że "mieć milion i nie mieć miliona to razem dwa miliony")

'Jeśli je sprzedasz, to będziesz miała z milion.'
'Eee tam, sprzedać to trzeba umieć' czy coś tam równie głupiego.
Kilka minut później zapala mi się we łbie żaróweczka: co bym zrobiła, gdybym miała milion $?
myśl 1: przekupiła kogo się da i te klimaty, żeby rodzice mogli skończyć dach
myśl 2: spłaciła swoje mieszkanie
myśl 3: dała coś na cele dobroczynne
myśl 4:zainwestowała
myśl 5: kupiła sobie "trochę" książek, płyt, takich tam, no i na podróże jeszcze
I milion pewnie by na to nie starczył, ale jak to mawiał król Foltest "mieć milion i nie mieć miliona to dwa miliony", więc nie mieć dwóch milionów i nie mieć dwóch milionów, to dopiero powinno dawać niezłą sumę ;P

Thursday, September 11

Windy City

Moi dobrodzieje!




















Beethoven i kiełbaski


Zwiedzanko zaczęło się od śniadanka oczywiście. ;)
Spróbowałam baigle'a z łososiem - mniaam! Doprowadziło mnie to do wniosku, że Amerykanie wycieli starej Europie ten sam numer co Chińczycy: w miejsce tego co najlepsze (eg. biała, zielona herbata) opchnęli jakieś badziewie (czarna herbata) i na czym zarabiają krocie.
Chwila zastanowienia -gdzież to ja NIE widziałam McDonalds?

Ruszajmy jednak dalej do Chicago Symphony Orchestra, gdzie po obejrzeniu plakatów w hallu, lądujemy w sklepiku. A cóż to za sklepik, a raczej czego w nim nie ma!
Wycieraczka do butów z motywem muzycznym, przycisk do papieru w kształcie pomiętego papieru nutowego, przybory do pisania, koszulki rozmaite (podobała mi się taka jedna z kompozycją w kształcie astrologicznym, lecz nie było rozmiaru), zegarki, kartki, deska do krojenia w kształcie skrzypiec :) ściereczki kuchenne i zawieszki, papier do pakowania i biżuteria. A także - skarpetki z Beethovenem, nabyte przez Artystę pod warunkiem nie noszenia ich w obecności Artystki. I tony muzycznych CD i DVD - jeśli szukacie to tam znajdziecie.Następnie Art Gallery,
która nie zachwyciła mnie niczym nadzwyczajnym- wszystko, na czym najbardziej mi zależało by to ujrzeć(Van Gogh i witraż Chagalla) było akurat w renowacji.
Oczywiście ciekawi byli prerafaelici (Beatrice!) i Kandinsky,
największe wrażenie zrobiło na mnie jednak "White crucification" Chagalla.
Jest 4 października, coś się dzieje na Polach Mokotowskich co wnioskuję z dochodzącego dudnienia, przeglądając swoje zapiski dochodzę do wniosku, że pojechałam do USA z zamiarem napawania się Van Goghiem a zastąpił go Chagall!

Gdy trochę zawiedziona wyszłam razem z Artystką z wystawy, zastałyśmy 3 członka ekipy czekającego na nas na... hydrancie. :) Ku mojemu zdumieniu każda z nas mogła sobie wylosować sobie kalendarzyk na rok 2009. Mi trafił się z Van Goghiem, naprawdę!
Wyruszyliśmy na spacer po mieście- umieszczam tylko niektóre zdjęcia, chyba podzielę notki, coby nie tworzyć postu wielkości Mt. Everestu.


Powyżej Sears Tower z profilu i hmm jakieś skrzyżowanie. ;)
Środkowy budynek na zdjęciu poniżej to Fine Arts Building projektu Wright'a

Wednesday, September 10

skrzypcowe opowieści I (o tym, że dla niektórych skrzypce są ludzkie)

"Spytał: czy mogę na chwilę zobaczyć Twoje skrzypce?
Wrócił po kilku minutach i mówi :"Wiesz, nie myliłem się, tak jak myślałem to są te na których grałem dwadzieścia lat temu koncert z bostońską".
Możesz przytyć, wyłysieć, ale po dwudziestu latach nadal będziesz Tobą. Skrzypce też będą sobą." A.V.

Chicago ribs rulez!

Po niemiłym spotkaniu z "the face of the nation" czyli kontroli granicznej na lotnisku, dotarciu do miejsca naszego pobytu, poszliśmy w końcu coś zjeść. Cosiem okazały się Chicago ribs -żeberka wieprzowe- tak pyszne, że do dziś oblizuję się na samo wspomnienie! Trochę się jednak za bardzo pośpieszyłam z relacją, coby dokładnie to opisać, jedno zdanie nie wystarczy, o nie!
Wśród ciemności podmiejskiej nocy wchodzimy do przedsionka, gdzie jesteśmy uprzejmie proszeni przez tabliczki, o uwiązanie koni na zewnątrz i otarcie butów z... domyślcie się. Nie pamiętam zakazu używania broni. ;-) Witajcie w Memphis, Elvis żyje! Mnóstwo także znaków z Teksasu- jednym słowem zapowiada się na porządne kowbojskie żarcie.
Podchodzi kelnerka, żartuje, doradza nam jedzenie, ale robi to w tak przemiły sposób, promieniuje wręcz tak pozytywną energią, że w minutę zaciera przykre sentymenty z lotniska (z 10 minutowe udowadnianie, że naprawdę jest się niewinnym, i żeby tylko pozwolili wjechać, działa bynajmniej nie trochę na nerwy...). Dziewczyna ze słonecznej Kalifornii, odmienia pierwsze wrażenia. Mówię do niej, że właśnie tak kojarzą mi się Amerykanie - jako ludzie otwarci, bezpośredni. Ona zaś konstatuje, że według niej działa to na takiej zasadzie: "Och, to jak z łóżkiem- gdy ktoś przychodzi jest pościelone, wszystko posprzątane, normalnie zaś jest zawsze zabałaganione" xD
Nie, nie dam rady wam opisać smaku Chicago ribs. Mlask!

Journey is about to begin...

Ameryka, normalnie nowa Ziemia Obiecana. Podróż zaczyna się od tego, że po opuszczeniu Starego Świata z Schiphol Airport dostajemy koszerne żarcie. Wszystko odpowiednio opisane, do każdego dania osobne sztućce -i mój hit- certyfikat jakości z rabinatu w Amsterdamie. To sprawdzona metoda Artystów- jedzenie koszerne nie może być trzymane dłużej niż 24 h, mamy więc pewność, że będzie w miarę świeże. Czasami ponoć nawet sami klienci są proszeni o zdjęcie folii przed podgrzaniem, bo a nuż ortodoksyjny klient stwierdzi, iż robienie tego przez załogę złożoną z gojów nie pozwoli mu tknąć posiłku, jako że będzie on już "nieczysty".
Innego nowego wrażenia dostarcza mi Grenlandia. Bezkresna pustka, praktycznie żadnych zabudowań, jedna zauważalna droga. Największa wyspa świata, będąca zarazem jednym z najbardziej odludnych miejsc na Ziemi. Jakiż kontrast, gdy pomyśli się o przeludnionych wręcz obszarach świata... Nasuwają się mi na myśl mapy z których korzystaliśmy na Human Geography, nie będące odwzorowaniem kartograficznym, lecz podług natężenia danego zjawiska, co zupełnie odmieniało wygląd Ziemi. Np. pod względem dochodu per capita Afryka jest maleńka a Lichtestein całkiem sporego rozmiaru.
Otwieram oczy i spostrzegam, że lecimy nad jeziorem. To lake Michigan- lecimy, lecimy i lecimy... przelot "na ukos" zajął nam dobre 45 minut. Niby się mówi "Wielkie Jeziora", lecz ogrom i tak uderza. Takie małe, słodkowodne morza.
Dowiaduję się też, że właśnie zostałam córką Artystów i flecistką do kompletu. ;-P To rezultat "small talk'u" z pewnym amerykańskim kapelanem więziennym. Moje podejście do tego zjawiska zmieniło się bardzo szybko; z "jak tak można ględzić o niczym i po co to w ogóle?!" do częstego praktykowania miłych pogawędek praktycznie wszędzie- to niezła dawka pozytywnej energii tylko z tego powodu, że ktoś obcy pożyczy Ci miłego dnia, etc. :)
Granicznik niestety nie był chętny do wpuszczenia mnie; nie miał jednak wyboru: byłam czysta jak łza. Miał po prostu pecha: wiadomo, wciąż mnóstwo obywateli z kraju nad Wisłą, przybywa do pracy na czarno, a nasza trójka była faktycznie osobliwa. Nevermind!